17 czerwca 2017

XXVII Quebrantahuesos Gran Fondo

W końcu nadszedł ten dzień. Najważniejszy, bo jedyny start w tym roku: XXVII Quebrantahuesos Gran Fondo.


Jest to najbardziej znane i największe pod względem liczby uczestników gran fondo w Hiszpanii. Co ciekawe, jego inicjatorem jest mój znajomy Luis, który w drugiej połowie lat osiemdziesiątych ścigał się we Francji i Włoszech. Wpadł wówczas na pomysł, aby w swoich rodzinnych okolicach, obfitujących w równie piękne krajobrazy, zorganizować coś podobnego. Od słowa do czynu i tak oto zrodził się wyścig, który każdego roku przyciąga do Sabiñánigo ponad 10 tysięcy uczestników, aczkolwiek biorąc pod uwagę również członków rodzin startujących, można przyjąć, że cała prowincja Huesca – gdyż zakwaterowania szukają w promieniu nawet 100 km od Sabi – gości w tym czasie 20-30 tysięcy przyjezdnych.

Spośród wszystkich 27 edycji Luis raz czy dwa razy opuścił Quebrantahuesos z przyczyn losowych. W tym roku był to jego pierwszy start w kolejnej kategorii wiekowej, a mianowicie 55-64 lata. Celem było pierwsze miejsce, lecz niestety nie udało się. W swojej kategorii zajął 3. miejsce (ze stratą 8’13’’ do pierwszego) i 209. miejsce w generalce.


Garść danych: słowo quebrantahuesos oznacza orłosępa – jest to duży, padlinożerny ptak, który dość licznie występuje w tej części Hiszpanii, gnieździ się na wysokich, niedostępnych skałach, których nie brakuje w okolicy. Gran fondo liczy sobie blisko 199 kilometrów i około 3500 metrów przewyższenia. Uczestnicy tegorocznej edycji pochodzili z 23 krajów. Ponoć był nawet ktoś, kto specjalnie przyleciał z Australii. Tymczasem ja poznałem Argentyńczyka o imieniu Atilio, dla którego był to drugi wyścig na hiszpańskiej ziemi (pierwszy raz w Quebrantahuesos brał udział 4 lata temu). Przyleciał z rowerem z Buenos Aires na blisko 2-tygodniowy urlop w Pirenejach. Jeśli chodzi o samą Hiszpanię, wszystkie regiony autonomiczne, a w ich ramach – każda prowincja, bez wyjątku, miały swoją reprezentację. Najwięcej osób przyjechało z: Comunidad Valenciana: 18%, Aragón: 16%, País Vasco: 14%, Cataluña: 13%. W organizację zaangażowanych było 1400 osób, w tym między innymi 1000 wolontariuszy i 20 lekarzy (i 35 karetek pogotowia). Przygotowanych zostało 10500 racji żywnościowych, 6000 kg owoców, 30.000 litrów wody, 27.000 litrów izotoniku oraz 9000 litrów piwa.


Trasa gran fondo wiedzie w sposób następujący: po przejeździe przez miasto i opuszczeniu Sabiñánigo autostradą do Jaca, tę z kolei omija od północnego-wschodu i skręca w Valle del Aragón. Po około 30 kilometrach wspinaczki, z której jedynie ostatnich kilka jest dość trudnych, osiąga w końcu Puerto de Somport (1640 m n.p.m.). Następnie czeka 8-kilometrowy szybki zjazd z przełęczy, a po dojechaniu do głównej drogi (skręt w lewo prowadzi do Túnel de Somport – najdłuższego w Hiszpanii tunelu drogowego, liczącego sobie 8608 metrów długości) ponad 30 kilometrów dość nieregularnego zjazdu aż do wioski Escot, gdzie rozpoczyna się podjazd na Col de Marie-Blanque (1035 m n.p.m.). I znowu, pierwszych kilka kilometrów jest stosunkowo łatwych, natomiast ostatnie cztery o średnich nachyleniach 11%, 9,5%, 13% i 12%, potrafią dać w kość. Dalej jest początkowo spokojny, później szalony zjazd z przełęczy i 8-kilometrowy dojazd do Laruns, gdzie rozpoczyna się licząca blisko 30 kilometrów wspinaczka na Col du Pourtalet (kilkaset metrów za miejscowością znajduje się skrzyżowanie, skąd można zaatakować podjazd na Col d'Aubisque). Podjazd na przełęcz jest nieregularny i ciągnie się w nieskończoność, za to widoki są równie spektakularne jak w okolicach przełęczy Somport. Zjazd ze szczytu prowadzi do miejscowości Escarilla, po minięciu której na jakiś czas opuszcza się główną drogę, by kilka kilometrów dalej rozpocząć ostatnią z ważniejszych wspinaczkę na trasie – tylko 2-kilometrowy, ale stromy podjazd na Puerto de Hoz de Jaca. Po drugiej stronie przełęczy czeka równie stromy i niebezpieczny zjazd, za nim kilka kilometrów kolejnego, spokojniejszego i niecałe 20 kilometrów na metę z jeszcze jedną małą hopką po drodze.


Trasa w zdecydowanej większości jest zamknięta dla ruchu samochodowego, aczkolwiek na kilku fragmentach, przykładowo na odcinku Biescas-Sabiñánigo, do dyspozycji ścigających się jest jeden pas jezdni. Wolontariusze porozstawiani są na skrzyżowaniach oraz przed niebezpiecznymi zakrętami na zjazdach. Ponadto trasę zabezpieczają liczni funkcjonariusze (także na motocyklach) Guardii Civil i francuskiej Żandarmerii Narodowej. Na całej pętli znajduje się 8 bufetów, w tym 6 we właściwym tego słowa znaczeniu oraz 2 punkty, gdzie można uzupełnić zapasy wody (nie licząc stacjonarnych wodopojów, ale ich lokalizacje trzeba wcześniej poznać samemu). Chociaż zrobiłem w sumie 7 krótkich postojów, tylko na 2 bufetach udało mi się złapać coś do jedzenia, bardziej dlatego, że szkoda mi było czasu, niż z uwagi na ewentualne kolejki. Wyposażenie bufetów raczej standardowe: woda, jakiś niebieski izotonik, coca-cola, kawałki owoców: banany, pomarańcze, jabłka, arbuzy, orzechy włoskie, żelki, małe kanapeczki pakowane osobno – więcej rzeczy nie widziałem. Należy odnotować, iż do dyspozycji uczestników, rozstawionych było co kilkanaście kilometrów łącznie 12 mobilnych punktów serwisowych, do których można było podjechać w razie wystąpienia problemów technicznych. Do tego jeszcze obecni na trasie fotografowie (w tym poruszający się na motocyklach), z powietrza przebieg rywalizacji transmitowany był za pośrednictwem helikoptera, z kolei na Col de Marie-Blanque rozstawione były dwie kamery, które rejestrowały obraz, podzielony później na 1-minutowe fragmenty, dostępne na stronie internetowej: http://www.corriendovoy.com/ciclismo/marcha-ciclista-quebrantahuesos-2017

  
Tego samego dnia, równolegle odbywa się Treparriscos Medio Fondo (słowo treparriscos oznacza pomurnika – takiego niewielkiego ptaka górskiego) na trasie o długości 85 kilometrów (1350 m przewyższenia). Liczba startujących oscyluje w granicach 1500-2000 osób, ustawiają się oni za uczestnikami Quebrantahuesos i przejeżdżają przez linię startu/mety około godziny 8:15. Następnie zmierzają na północ w kierunku miasteczka Lárrede, do którego docierają po pokonaniu dwóch większych hopek. Dalej czeka jeszcze jedna zmarszczka i już są w Biescas, gdzie rozpoczyna się 12-kilometrowy podjazd na Puerto de Cotefablo (1423m n.p.m.). Po osiągnięciu przełęczy i przejechaniu przez 680-metrowy tunel ma miejsce szalony zjazd do Broto, z którego następnie przez kilkanaście kilometrów podąża się na południe malowniczą Valle de Broto. Na rondzie w miejscowości Fiscal odbija się w prawo, by zaatakować kilkukilometrowy, momentami dość stromy podjazd prowadzący do Túnel de Pedralba (2625 m długości). Za nim czeka 15-kilometrowy zjazd do mety w Sabiñánigo.

Każdego roku do wzięcia udziału w gran lub medio fondo zapraszane są znane osobistości. W tym roku gościem specjalnym był Ivan Basso. Co roku startuje Miguel Indurain Larraya i Abraham Olano Manzano. Podczas tej edycji na starcie stanęli José Antonio Hermida Ramos, Óscar Pereiro Sio oraz Alberto Puig de la Rosa. Kilkukrotnie Quebrantahuesos zaszczyciła swoją obecnością Edurne Pasaban. Ponadto w komitecie organizacyjnym wyścigu od dawna zasiada Fernando Escartín.


Co zrobić, aby wystartować w Quebrantahuesos Gran Fondo? Po pierwsze: trzeba wziąć udział w płatnym losowaniu (4 euro). To dlatego, że swego czasu Francuzi stwierdzili, iż nie będą dalej partycypować w organizacji wyścigu, jeżeli liczba uczestników nie zostanie ograniczona do racjonalnego z ich punktu widzenia poziomu. W ten oto sposób narzucono limit 8500 startujących, a czasy, kiedy przez cztery górskie przełęcze jednego dnia przejeżdżało grubo ponad 12000 osób odeszły w niepamięć. Na losowanie można rejestrować się przez dwa miesiące, licząc od początku grudnia. W tym roku wzięło w nim udział 12365 osób. Limit 2000 chętnych na wzięcie udziału w Treparriscos Medio Fondo nie został przekroczony, stąd w tym zakresie losowanie nie odbyło się. To pierwsze jednak miało miejsce na przełomie stycznia i lutego. W siedzibie Hiszpańskiego Komitetu Olimpijskiego został wylosowany numer 4592, na podstawie którego został wyznaczony zakres numerów mających prawo do miejsca w wyścigu i mogących wziąć udział we właściwych zapisach. Ja miałem dużo szczęścia, ponieważ gdybym 2 dni później zapisał się na losowanie, na moje pierwsze Quebrantahuesos musiałbym czekać co najmniej do 2018 roku. Wylosowani szczęśliwcy mieli następnie  miesiąc czasu na sfinalizowanie rejestracji i opłacenie startowego, które dla Quebrantahuesos Gran Fondo wynosi 75 euro, natomiast dla Treparriscos Medio Fondo 45 euro (i o 10 euro więcej dla osób niezrzeszonych w Real Federación Española de Ciclismo – koszt jednodniowej licencji). Po upływie tego terminu zostało wolnych jeszcze około 300 miejsc, stąd zorganizowany został „drugi nabór” dla osób z numerami będącymi najbliżej wyznaczonego w losowaniu zakresu. W ten oto sposób wyłonionych zostało 8500 uczestników, z których na starcie stanęły 8062 kolarzy.


W tym roku start miał miejsce w dniu 17. czerwca o godzinie 7:30. Wszyscy uczestnicy podzieleni zostali na grupy według jasno określonych kryteriów. W ramach tych grup bardziej z przodu stali ci, którzy wcześniej pojawili się w ogonie wyścigu lub zdołali przepchać się łokciami. I tak, pierwszą, żółtą grupę stanowili zaproszeni goście i osoby, które podczas poprzedniej edycji osiągnęły łączny czas poniżej 6 godzin. Druga, fioletowa grupa to osoby z czasami 6h00’00’’-6h29’59’’, trzecią grupą czerwoną były osoby zrzeszone w lokalnej Peña Ciclista Edelweiss, będącej współorganizatorem wyścigu (ja jeszcze nie jestem członkiem owej peñi). Na kolejną grupę pomarańczową składały się osoby z czasami 6h30’00’’-6h59’59’’, dalej była grupa zielona dla czasów 7h00’00’’-7h30’00’’, następnie grupa szósta z miejscami dla sponsorów, osób zaproszonych przez sponsorów oraz tych, którzy wykupili pakiet Premium obejmujący między innymi obóz przygotowawczy. Na samym końcu natomiast znajdowało się kilka tysięcy „szaraczków”. Za nimi już tylko ustawieni byli uczestnicy Treparriscos Medio Fondo, których przejazd przez metę zaplanowany został na godzinę 8:15.


Nie spieszyło mi się zbytnio na start, dlatego z domu wyjechałem w okolicach godziny 7:10. Na miejscu byłem niecałych 5 minut później. Wolontariusze od razu skierowali mnie na koniec stawki osób z szarymi numerami. Szybkie drugie śniadanie w postaci batonika i czekanie. O godzinie 7:30 usłyszeliśmy wystrzał, ale dopiero po jakiś 20 minutach ludzie przed nami ruszyli się. Przez kolejnych 15 minut jechaliśmy z prędkością może 2-3 km/h. 5 minut po godzinie 8:00 udało mi się w końcu przekroczyć przez linię startu, ponoć jako 7200. osoba. Spokojnie przejechaliśmy przez miasto, a tuż za jego rogatkami zaczęło się mocniejsze tempo. Miałem niebywałe szczęście, gdyż po chwili dojechało do mnie dwóch kolarzy – jak się później okazało – z Walencji, z których pierwszy ciągnął drugiego, mnie i całą resztą – w sumie kilkudziesiąt osób, przez dobrych 30 kilometrów. Facet moc miał niesamowitą – na fragmencie autostrady Sabiñánigo-Jaca droga prowadziła lekko pod górę i pod wiatr, a ten dzielnie utrzymywał 45-50 km/h. Przed Canfranc, gdzie na podjeździe nasze drogi się rozstały (on cały czas pilnował swojego kolegi odpadającego na podjazdach), podziękowałem mu za ogrom pracy, jaki wykonał. Co ciekawe, później spotkaliśmy się jeszcze na ulicach Sabiñánigo – okazało się, że na metę dojechali razem niespełna pół godziny po mnie.

Wracając na trasę, na podjeździe na Puerto de Somport nie jechałem jakoś szczególnie mocno, ale zdołałem wyprzedzić masę ludzi. Nikt też nie chciał usiąść mi na koło, co mnie trochę dziwiło. Na bufecie w Candanchú straciłem około 4 minuty. Kawałek dalej, przed samą granicą kibice głośno dopingowali wszystkich uczestników. Na 8-kilometrowym zjeździe z przełęczy (do głównej drogi) nie chciałem zbytnio szaleć, ponieważ w niektórych miejscach nawierzchnia jest średniej jakości, a do tego ostre zakręty potrafią zaskoczyć w najmniej odpowiednim momencie. Taką nie miłą przygodę miał jeden z kolarzy jadących przede mną. Jakieś 2 kilometry przed końcem zjazdu musiał zaliczyć niezłego dzwona – akurat gdy przejeżdżałem obok niego, zobaczyłem jak z zakrwawioną połową twarzy roztrzęsiony siada na murku odgradzającym drogę od płynącego w dole potoku. Zatrzymanie się w tym miejscu byłoby samobójstwem. 200, może 300 metrów dalej innemu zawodnikowi udało się bezpiecznie zjechać na pobocze i telefonicznie wezwać pomoc. Po dotarciu do głównej drogi, podjechałem do grupy strażaków, którzy zabezpieczali ten fragment, i poinformowałem ich o poszkodowanym na trasie. Odpowiedzieli, że już wiedzą i karetka zaraz powinna do niego dotrzeć. W tej sytuacji na szczęście byłem tylko świadkiem, a nie uczestnikiem tego, czego sam najbardziej się obawiałem – kraksy spowodowanej chwilą nieuwagi lub przecenionymi umiejętnościami zjazdowymi innej osoby.

Teraz rozpoczął się zjazd o mniejszym nachyleniu, ale drogą o wiele szerszą i ze znacznie lepszą nawierzchnią, dlatego nie miałem już oporów, by pokusić się o odrobinę szaleństwa w celu wyprzedzania kolejnych mas kolarzy. Mimo, że w początkowej fazie dobijałem czasami do 80 km/h, po chwili zorganizował się za mną ogon. Współpraca nie kleiła się zbytnio, gdyż nikt nie chciał wyjść na przód, by pociągnąć grupę. Dopiero po 10 kilometrach dojechał do mnie gość na oko będący grubo po pięćdziesiątce, wyprzedził, a ja usiadłem mu na koło, żeby trochę odpocząć. Plan się nie powiódł, bo w dół targał tak okrutnie, że nieraz miałem problemy, aby się za nim utrzymać. W końcu kilka innych osób wyszło na zmiany, ale nie wyglądało to tak, jak należy – jeden pokręcił z dezaprobatą głową, drugi zaklął pod nosem widząc nieudolne próby lub nawet brak chęci wychodzenia na zmiany. Wspomnieć jednak muszę, że udało nam się zorganizować wachlarz podwójny i jechać tak przez chwilę.

Tak dojechaliśmy do miasteczka Escot, gdzie uzupełniłem zapasy wody z przydrożnego wodopoju. Korzystając z okazji, pragnę zauważyć, że bezpłatne szalety miejskie stojące w najmniejszej nawet francuskiej wiosce, to faktycznie świetna sprawa. To zadziwiające, jaką drogę Francuzi pokonali w ciągu ostatnich kilkuset lat w tym zakresie. Po stracie kolejnych 3 minut rozpocząłem wspinaczkę. Szybko dogoniłem moją grupę, bo – jak się okazało – byli to lepsi zjazdowcy niż górale. Ostatnie najtrudniejsze cztery kilometry podjazdu to była katorga, ale nie ze względu na nachylenie, a ilość ludzi. W ciągu tych 20-25 minut – by nie przesadzić – dobrych kilkaset razy zmuszony byłem niegrzecznie zawołać „izquierda!” (gdy wyprzedzałem z lewej) bądź „ojo!” (kiedy przeciskałem się między ludźmi). Podobnie jak na wcześniejszym podjeździe, nie wiem czemu, ale i tym razem nikt nie chciał dotrzymać mi koła. Na wypłaszczeniu w połowie zjazdu z przełęczy zatrzymałem się przy bufecie, ale zdołałem dopchać się jedynie do dwóch kubeczków coca-coli. Nie mając chwili do stracenia rzuciłem się w szaleńczy zjazd do Bielle. Udało się przeżyć i wyprzedzić kilka osób.

Następnie czekało około 8 kilometrów w miarę płaskiego odcinka do Laruns. Szybko uformowała się grupa, w której dość sprawnie pokonałem te fragment. Za miastem rozpoczęła się najdłuższa wspinaczka tego dnia. I znowu od samego początku jechałem sam. Spotkałem po drodze kilku znajomych, ale ci nie chcieli dotrzymać mi towarzystwa z uwagi na utrzymywaną przeze mnie prędkość. Po około 1/3 wspinaczki zatrzymałem się, by uzupełnić zapasy wody z beczkowozu, natomiast po 2/3 w końcu dopchałem się do jedzenia w bufecie, tracąc tym samym kolejne cenne minuty. Zjadłem pół banana, bodaj kilka żelków, złapałem garść orzechów włoski i dalej w drogę pod górę. Ostatnia część podjazdu poszła całkiem nieźle mimo narastającego bólu stóp, który ostatnio standardowo pojawia się u mnie na trasach dłuższych niż 150 kilometrów. Przypuszczalnie jest to kwestia sztywnych butów, niedobranej wkładki i źle ustawionych bloków, choć tym niedawno poświęciłem trochę czasu i zauważyłem lekką poprawę.

Na Col du Pourtalet o mało nie zaliczyłem gleby lub raczej bliskiego spotkania z asfaltem, ponieważ dosyć nieuważnie przejechałem przez mocno wystającą ponad poziom drogi rynnę stanowiącą punkt pomiaru czasu. Dalej czekał szybki zjazd do Escarilla. W jego trakcie zastanawiałem się czy nie zatrzymać się przy wodopoju w miasteczku, ale doszedłem jednak do wniosku, że pół bidonu wody powinno mi jeszcze starczyć na ostatnią hopkę, tym bardziej, że jechałem w całkiem mocnej grupie, która uformowała się w połowie zjazdu z przełęczy. Szkoda byłoby stracić ich z pola widzenia przed podjazdem. W mgnieniu oka przeskoczyliśmy przez wioskę El Pueyo de Jaca i kawałek dalej nastąpiło brutalne zderzenie ze stromą ścianką. Byłem dość zmęczony, ale ku mojemu czwartemu tego dnia zaskoczeniu, sukcesywnie wyprzedzałem kolejnych zawodników. Na górze zatrzymałem się, by napić się zimnej wody i uzupełnić jej zapas w przynajmniej jednym bidonie na ostatnich 30 kilometrów. Wolontariusz z dmuchawą do liści w tym momencie schładzał moje plecy. Kolejny szybki, ale bardzo ostrożny zjazd (od zawsze wiele osób wypada z drogi na jego zakrętach – upał, zmęczenie, brak koncentracji i trudności techniczne, jakie stwarza są tego powodem) oraz pokonanie zapory na zbiorniku Búbal i tunelu o tej samej nazwie (pochodzących od pobliskiej wioski). Przed Biescas, na ostatnim konkretniejszym zjeździe tego dnia uformowaliśmy grupę, w której dojechałem prawie do samego Sabiñánigo. Staraliśmy się współdziałać w niej na tyle, na ile pozwalały umiejętności poszczególnych osób. Na ostatnich kilometrach droga odbijała w prawo i pięła się lekko pod górę do miasteczka Cartirana. Znowu zdołałem uciec trochę mojej grupie. Fragment wypłaszczenia, niebezpieczny zjazd (jadąc nawet 70 km/h, trzeba wyhamować praktycznie do zera, by skręcić w prawo i jeszcze jednym krótkim zjazdem dotrzeć do głównej drogi), przejazd przez miasto i meta obok Pirenarium, do której dowiozłem na kole kilka osób.



Czas: 6h35’30’’. Szkoda tych 5 i pół minuty, gdyż w przyszłym roku mógłbym startować z drugiej, a nie czwartek grupy, ale jak na pierwszy raz, wynik całkiem niezły. Liczę, że w sumie 12-15 minut straciłem na postojach. Ponadto około 60% trasy pokonałem samemu, głównie na podjazdach, praktycznie bez niczyjej pomocy. Średnia prędkość wyniosła 30,19 km/h. Na mecie czekała woda, coca-cola, piwo w nieograniczonych ilościach, arbuzy, pomarańcze, paella, która okazała się najsłabszym elementem całego startu, a to dlatego, że zawierała w sobie poćwiartowane całe kurczaki, czyli dużą ilość ostrych kości. Zaraz obok znajdował się parking dla tysięcy rowerów wartych grube miliony euro, a po drugiej stronie wielkiego namiotu cyrkowego, w którym w końcu w cieniu można było odpocząć, pawilon, gdzie masażyści zajmowali się obolałymi nogami zawodników. Na terenie tzw. Zony Expo można było odebrać dyplom i medal, a także wygrawerować na medalu swoje imię i nazwisko oraz czas przejazdu.


Z moich wyliczeń opartych o dane ze strony sportmaniacs.com wynika, że na trasie wyprzedziłem jakieś blisko 6500 zawodników, w klasyfikacji open (dojechało 7759 osób) byłem 741., natomiast w mojej kategorii wiekowej (25-34 lat) 183. na 1241 osób, które ukończyły rywalizację – myślę, że całkiem przyzwoicie. Teraz tylko muszę liczyć na szczęście w losowaniu przyszłorocznym oraz w 2019 roku, ponieważ osoba, która brała w trzech edycjach z rzędu, ma zapewnione miejsce na kolejnych edycjach Quebrantahuesos Gran Fondo.


Dane (z licznika, uwzględniają wleczenie się przed startem):
202,41 km
6 h 47 min 50 sec
Vśr = 29,77 km/h
Vmax = 81,59 km/h

Słowo na dziś:
la carrera - wyścig


PS Byłbym zapomniał: w mieście, na trasie przejazdu rozwieszone zostały flagi wszystkich 23 państw, których obywatele brali udział w wyścigu, a także flagi wszystkich hiszpańskich prowincji.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz