31 stycznia 2017

Canfranc-Estación

Co to był za dzień…

Generalnie nic szczególnego się nie wydarzyło, jednak dzień odstawał swą innością od ostatniej średniej. Zaczęło się od tego, że strava trochę mnie pochłonęła. Kiedyś miałem do niej awersję, ponieważ zaniżała dane (faktycznie, o blisko 2%), a ludzie wyznaczali nieprzemyślane segmenty. Zmieniłem pogląd na tę sprawę, gdy sam spróbowałem. No i się wkręciłem. Dzisiaj postanowiłem w pełni wykorzystać sprzyjające warunki pogodowe i zrobić pierwszą w tym roku setkę. Gdy wyjeżdżałem, było akurat 14 st. C.


Zanim tablet złapał sygnał GPS i ruszyłem spod domu, minął mnie jakiś kolarz. Dogoniłem go dopiero kilka kilometrów za miastem, chociaż wiało w plecy. Zaczęliśmy dyskutować. Co się okazało? Alberto - bo tak miał na imię rok starszy ode mnie jegomość - pochodzi z Teruel, stolicy jednej z trzech (tej południowej) aragońskich prowincji. Od września mieszka i pracuje w Sabi. Jest nauczycielem muzyki w klasie trąbki. Po 14 latach nauki w końcu sam uczy innych grać. Miło się rozmawiało, ale dojechaliśmy do Jaca, gdzie nowy znajomy zawrócił (popołudnie to ta część dnia, kiedy prowadzi zajęcia ze swoimi uczniami).

Skierowałem się na północ. Pierwotnym celem były dwa podjazdy: pierwszy prowadzący do wioski Borau i następny do miasteczka Aisa. Było jednak tak ładnie i ciepło, że w trakcie zmieniłem plany. Później zrobiłem to jeszcze kilka razy. Postanowiłem zaatakować przełęcz Somport. Przed Canfranc-Estación, na podjeździe Słońce ostro przygrzało mi w plecy, zrobiło się grubo ponad 20 st. C. Gdy osiągnąłem miasteczko, naszą gwiazdę zasłoniły lekkie chmury, a temperatura spadła
nagle do 10 st. C. Na jazdę w takich warunkach moje odzienie wierzchnie akurat pozwalało. Jednak do przełęczy zostało przeszło 400 m w pionie. Dałoby się to zrobić, gdybym zabrał ze sobą więcej ubrań. Tyle tylko, że musiałbym w nich jechać. Zapewne nie dotarłbym nawet do Canfranc-Estación, ponieważ po drodze ugotowałbym się. Problemem był także topniejący śnieg. Jezdnia w wielu miejscach była mokra. Kilka kilometrów zjazdu z zaciśniętymi klamkami wykończyłoby mnie. Jakby to powiedzieli nasi południowi sąsiedzi (nie Marokańczycy): Pane, to je masakr! Odpuściłem.


Zostało tylko kilka kilometrów do przełęczy...


Zjechałem do Villanúa na konsumpcję żelków. Po dłuższej chwili wygrzewania się ruszyłem dalej. Postawiłem przed sobą zadanie: wjechać na pobliską hopkę. Podjazd ma blisko 3 km długości i ponad 200 m przewyższenia. Gdy byłem w połowie, wpadłem na szalony pomysł, że zjadę do Borau i zrobię go jeszcze od drugiej strony. Fajnie było, tylko strach zjeżdżać na mocno zużytych oponach. Wróciłem do Jaca i obwodnicą miasta rozpocząłem drogę powrotną do Sabi. Kilka kilometrów dalej, będąc już na starej szosie, minąłem stojącego na poboczu i bawiącego się telefonem starszego gościa. Wymieniliśmy tylko szybkie ¡Hola! Wydawał się być łudząco podobny do ojca miłego znajomego Davida, którego poznałem w listopadzie. Luis - bo o nim mowa - prowadzi z żoną pobliski sklep rowerowy, w którym jest mechanikiem (la esposa zajmuje się m. in. ciuchami). Do tego jest byłym prosem, który - mimo wieku - wespół z kilkoma innymi kolarzami niszczy wszystkich w okolicy. Kawałek dalej zawróciłem i podjechałem doń. Okazało się, że to jednak nie Luis, a niejaki Jose Manuel. Z twarzy był nawet podobny. Dodatkowo zmylił mnie jego strój, gdyż miał na sobie barwy AACC Kapelmuur z Sabi. Jak już zagadałem, to zaczęliśmy dyskutować. Jose Manuel pracuje w banku Santander w Biescas (przed południem), a w drugiej połowie dnia w rodzinnymi Sabi. Podczas siesty kursuje na rowerze do Jaca i Yebra de Basa. Powiedział, że z ojcem Davida rzadko jeździ, ponieważ ten jest za mocny (podkreślał to jeszcze kilka razy). Zresztą jego ekipa wymiataczy spotyka się w każdą sobotę i niedzielę o godzinie 11:00 na jednym z miejskich placów. Dzięki nim będę mógł przekonać się, co znaczy stanowić 1-osobowe grupetto. Grupa Jose Manuela spotyka się o tej samej porze co niedzielę. Przekonał mnie do tej ekipy mówiąc, że przyjeżdżają się las chicas guapas, a także ponieważ po drodze robią sobie coffee break na piwo. Tak dojechaliśmy do Sabi, pożegnaliśmy się, a ja jeszcze zrobiłem rundkę w kierunku Yebra de Basa, by dobić do zaplanowanych 100 km. W sumie w styczniu zrobiłem 13 razy więcej kilometrów niż w tym samym miesiącu w roku poprzednim. Aż boję się pomyśleć, co będzie w lecie…

Collarada (2883 m n.p.m.)


W najbliższym czasie zapowiadane są opady deszczu. W styczniu padało tylko dwa razy (śniegu nie liczę, bo jak wstałem, to już go nie było). Teoretycznie będę mógł odpocząć trochę od roweru. W rzeczywistości czeka mnie mycie go, ponieważ jest już tak brudny, że nie mogę nań patrzeć. Do tego dochodzi rozkręcenie i wyczyszczenie napędu, aby godnie powitać nową kasetę i łańcuch.

 

Z innej beczki: dzisiaj czy wczoraj odbyło się losowanie osób zapisanych na Quebrantahuesos 2017 - tutejsze Gran Fondo: 200 kilometrów po górach przez 4 przełęcze i 2 kraje. Aby wziąć udział w losowaniu, należało wpłacić 4 eu, co uczyniłem kilka dni przed ostatecznym terminem. Od grudnia do dnia 24.01.2017 r. zapisało się łącznie 12.365 osób z 43 krajów. Ja otrzymałem numer 11.300. W siedzibie Hiszpańskiego Komitetu Olimpijskiej został wylosowany numer 4592, do którego dodano 6999 i w ten sposób stworzono zakres obejmujący 7000 osób (4592-11.591), które wezmą udział w tegorocznej edycji wyścigu. Do tego dochodzą zapisane osoby, które miały pecha w trakcie trzech ostatnich losowań (otrzymują miejsce z automatu), osoby, które brały udział w minimum 15 edycjach (analogicznie) oraz członkowie rodzin i znajomi sponsorów i organizatorów (Peña Ciclista Edelweiss). W sumie na dłuższym dystansie powinno wystartować 8500-9000 osób. Krótszy dystans (85 km) stanie się areną zmagań dla blisko 2000 kolarzy (losowanie nie odbyło się, ponieważ limit nie został przekroczony).

Sama idea przeprowadzania losowania pojawiła się kilka lat temu. Z roku na rok coraz więcej osób było chętnych do przetestowania się w wysokich górach. Największe edycje liczyły sobie blisko 15.000 uczestników. Tyle osób wraz z rodzinami i znajomymi (dodatkowych kilka tysięcy dusz) na co najmniej jeden dzień przyjeżdżało do Sabi, które liczy sobie około 10.000 mieszkańców. Niestety liczba ta musiała zostać ograniczona. Swoje trzy grosze dorzucili też ekolodzy (śmieci i porzucone bidony na trasie).

Będąc już w gronie tych „szczęśliwców”, którzy w dniu 17.06.2017 r. będą się katowali - mam nadzieję, że w upale, a nie deszczu czy śniegu - przez 200 km po górach w ciągu 6-12 godzin (dobrze byłoby zmieścić się w 8 godzin brutto), muszę przelać 85 eu do dnia 02.03.2017 r. i jazda! Wcześniej postaram się zrobić tę trasę raz lub dwa, by sprawdzić, czy da się nie umrzeć po drodze.


Dane:
110,56 km
4 h 04 min 05 sec
Vśr = 27,17 km/h
Vmax = 70,35 km/h

Słowo na dziś:
el compañero - kolega

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz