11 stycznia 2017

Hoz de Jaca, Betés de Sobremonte

Dziwne rzeczy dzieją się ostatnio: wczoraj spadł pierwszy od półtora miesiąca deszcz, dzisiaj natomiast miało padać do godziny 13:00, ale jakimś zrządzeniem losu chmury utrzymywały się tylko nad wysokimi górami. Spadł z nich śnieg, więc w końcu szczyty pięknie się zabieliły. Temperatura też spłatała figla. Wychodząc przed południem na kurs językowy, chciałem ciepło się ubrać, lecz coś mnie tknęło i tego nie uczyniłem. Na zewnątrz powitała mnie wiosenna aura. W najcieplejszym momencie dnia słupki wskazały blisko 15 st. C w cieniu. Wyjątkowo kurs nie odbył się, zatem w tak ładnym dniu nie mogłem zrobić nic innego, jak wybrać się na brutalny trening.

Wystartowałem dopiero po krótkiej drzemce. Wszak nie spałem pół nocy. Strava została odpalona, można było więc jechać. Szybka pętla po Sabi i gardło już dostało w kość. Ruszyłem za mocno. Złapałem oddech za miastem i skierowałem się na północ. Wiało w plecy, jechało się dość przyjemnie. Niestety trzy kilometry przed Biescas wiatr zmienił kierunek. Teraz wiało w twarz i ledwo dało się jechać. Mimo to postanowiłem zmodyfikować trasę i zdecydowałem się zaatakować podjazd, na końcu którego znajduje się miasteczko Hoz de Jaca. Kawałek za Biescas, na wysokości Ermita de Santa Elena spotykają się 3 doliny. Tam miotało mną jak szatan. W pewnym momencie musiałem aż zatrzymać się, bo by mnie zepchnęło z drogi jak Gerainta Thomasa podczas Gent-Wevelgem 2015. Pół metra ode mnie była niska bariera energochłonna, a za nią taka sobie przepaść. W grudniu 2013 roku, gdy zaatakował orkan Ksawery, a ja - chcąc sprawdzić swoją rowerową odporność na porywy wiatru - kręciłem często i gęsto po Górkach Pyrzowickich, nie byłem chyba zmuszony do takich postojów, choć również wiało okrutnie.

O dziwo, dalej nie było już tak źle, aczkolwiek miałem obawy co do tego, jak będzie wyglądał zjazd tą drogą. Z reguły historia nie kończy się wesoło, gdy dostanie się podmuch z boku przy prędkości 60-70 km/h. Wdrapałem się na hopkę przed Búbal i skręciłem w prawo, w kierunku właściwego podjazdu. Najpierw krótki tunel, który płynnie przechodzi w zaporę. Za nią może pół kilometra nieregularnego podjazdu, a potem 2-kilometrowa ścianka. W miasteczku jeden starszy pan grzał się w promieniach Słońca. Zjechałem do punktu widokowego. Nie pamiętam dokładnie ile, ale chyba nie więcej jak 200 metrów nad taflą Embalse de Búbal wisi klatka. Wiało straszliwie, lecz na szczęście nie tak, abym musiał trzymać
się czegokolwiek. Upadek ze skarpy też nie byłby przyjemny. Po chwili przyjechało samochodem dwóch Hiszpanów. Jeden z nich oznajmił, że podjazd od strony północnej jest oblodzony. A może śliski? Dobrze wiedzieć, choć i tak nie planowałem tamtędy zjeżdżać. Ubrałem się lekko i ruszyłem w dół drogą, którą przyjechałem. Później udało się przeżyć wspomniany, wietrzny zjazd. Była krótka chwila grozy, gdy kierownicą zaczęło trząść, a ręce nie były w stanie tego opanować.


Ośnieżony szczyt zlewa się z chmurami, ponieważ zdjęcia zostały zrobione kartoflem

To znaczy kiepskim aparatem 7-calowego, wożonego na plecach tabletu


Pokręciłem się chwilę po Biescas i zaatakowałem podjazd do Betés de Sobremonte. Krótki, ale treściwy. 5,5 kilometra długości, 6 serpentyn, średnie nachylenie 7 %, aczkolwiek pierwsze półtora kilometra ma 8,5 %. Nawet daje w kość. Zresztą „5 % to nie podjazd”, jak ponoć powiedział Rafał Majka. Podobnie jak z poprzedniej hoki, zjechałem powoli, ponieważ w cieniu droga była mokra. Będąc w Biescas, nie mogłem odmówić sobie przyjemności podjechania piękną drogą do Gavín. Prawie 3 kilometry długości i ponad 100 metrów w górę. Zjazd natomiast to już czysta, kolarska poezja. Żeby nie było zbyt płasko, do Sabi wróciłem przez Lárrede i Latas. Przed godziną 18:00 było jeszcze 12 st. C. Jutro ma być podobnie, acz mniej Słońca. Trzeba to wykorzystać, ponieważ później ma nadejść lekkie załamanie pogody. W przyszłym tygodniu sytuacja powinna wrócić do normy: dalej słonecznie, choć już chłodniej.


Ostatnio wzięło mnie na przemyślenia. Człowiek tak jeździ, męczy się, w upale, w mrozie, na wietrze. Niby jeździ dlatego, ponieważ sprawia mu to jakąś przyjemność. Zresztą, jeśli nie rower, to co?  Może prowadzenie zielnika? Raczej nie. Pytanie brzmi: czy to wszystko ma jakikolwiek sens?

Akurat niedawno zmarł prof. Zygmunt Bauman. Ten blog jest ostatnim miejscem, w którym chciałbym poruszać tematy polityczne bądź światopoglądowe. Abstrahując zatem od przeszłości profesora, chciałbym zacytować jego słowa. Pojawiły się w nocie o nim na jednym z portali internetowych. Spodobały mi się, a że mają związek z moimi bieżącymi przemyśleniami, tym bardziej winny się tu pojawić:
Możesz uprawiać jogging, możesz ćwiczyć w klubie, możesz zmienić swoją dietę, gdyż nowe odkrycia wskazują, że niektóre składniki, które uznawałeś dotąd za bezpieczne i korzystne dla siebie okazały się rakotwórcze lub w inny sposób szkodliwe, więc powinieneś ich unikać. Możesz unikać biernego palenia, możesz unikać aktywnego palenia. Istnieje tyle różnych rzeczy, które mogą zająć twoje myśli po to, żebyś mógł zapomnieć o kwestii najważniejszej. Umrzesz i nikt nie będzie o tobie pamiętał.

Dane:
84,71 km
3 h 28 min 54 sec
Vśr = 24,33 km/h
Vmax = 76,17 km/h

Słowo na dziś:
la muerte - śmierć

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz