15 lipca 2017

Dwa dni we francuskich Pirenejach z hiszpańskimi Mistrzami

Gdyby rok temu ktoś powiedział mi, że będę jeździł po francuskich Pirenejach z hiszpańskimi Mistrzami, stwierdziłbym że jest chyba niespełna rozumu. I zarazem grubo bym się pomylił. Życie pisze jednak najlepsze scenariusze.

Dzień wcześniej, jak co… dość często ostatnimi czasy wybrałem się ze znajomymi na piwo. Z mojego, polskiego punktu widzenia – jeżeli mowa o samej częstotliwości wyjść na wspólne piwo – większość Hiszpanów wręcz ociera się o alkoholizm. W rzeczywistości wygląda to tak, że choć często, praktycznie rzecz biorąc każdego dnia spotykają się wieczorami, po pracy, to jednak ilości spożytego alkoholu nie są porażające – zazwyczaj jest to małe piwko lub lampka wina. Najważniejsze, aby spotkać się z innymi i omówić to, co zdarzyło się w ciągu ostatnich 24 godzin.

W ten oto sposób, podczas jednego z takich spotkań poznałem dwóch przybyszów z okolic Madrytu. Pierwszym z nich był pochodzący z Kraju Basków Ricardo Iturbe, Mistrz Hiszpanii w kategorii M50 bodaj z roku ubiegłego. Przez jakiś czas jeździł w hiszpańskiej reprezentacji, był też w szerokiej kadrze na Igrzyska Olimpijskie w Seulu w 1988 roku, lecz ostatecznie nie poleciał do Azji. Drugi to Alfredo Sanz, Mistrz Hiszpanii w kategorii M30 sprzed siedmiu lat, dość niepozorny, cichy i spokojny, ale na rowerze niesamowicie mocny. Obaj siedzieli przy stoliku razem ze znanymi mi od kilku miesięcy Luisem – ten z kolei to lokalny człowiek-instytucja, wielokrotny Mistrz i Wicemistrz Hiszpanii i Świata w kolarstwie policjantów, strażaków i przedstawicieli innych służb mundurowych, aktualny Mistrz Aragonii w kategorii M50. Jego osobie musiałbym poświęcić osobny wpis, aby choć w skrócie przedstawić wszystkie jego osiągnięcia sportowe oraz dokonać stwierdzenia, jak wspaniała postacią prywatnie jest. Wspomniani jegomoście planowali całodniowy wypad do Francji, a że mieli jedno wolne miejsce w samochodzie, to nie mogłem nie skorzystać z takiej okazji, by zabrać się razem z nimi.

Zbiórka miała miejsce w sobotę o świcie. Zapakowaliśmy do samochodu cztery rowery i ruszyliśmy. Luis jechał jak szatan. Kręty zjazd z przełęczy Portalet uświadomił mi, że złym pomysłem było zjedzenie rano obfitego śniadania. Po około trzech godzinach dotarliśmy do Luz-Saint-Sauveur, pokonując po drodze jeszcze Col d'Aubisque i Col du Soulor. Szybko przebraliśmy się, przygotowaliśmy rowery i ruszyliśmy naprzeciw przygodzie. Przyznam szczerze, że nie byłem świadomy tego, co mnie czeka.



Seria zdjęć z samochodu: stacja narciarska Gourette


Droga na Col d'Aubisque...




...i widoki z Col d'Aubisque










Słynne pirenejskie "spadające krowy"




Col du Soulor...


...i droga nań prowadząca



Pierwszym celem był Cirque de Troumouse. Z miejsca startu podjazd liczy sobie około 28 km. Droga kończy się parkingiem się na wysokości 2100 m n.p.m. Wspólnie dojechaliśmy do Genre. Za miasteczkiem skręciliśmy w lewo i rozpoczęła się właściwa wspinaczka do rzeczonego cyrku lodowcowego. W tym momencie cała trójka odjechała mi i tyle ich widziałem. Droga ciągnęła się w nieskończoność, lecz żeby zbyt szybko nie umrzeć – tego dnia czekały na mnie jeszcze dwa inne, równie spektakularne podjazdy – postanowiłem jechać swoim tempem. Gdy w końcu doturlałem się na szczyt, nudzące się już towarzystwo zbierało się do powrotu. Wyprosiłem o krótką chwilę na zrobienie kilku zdjęć i zjechaliśmy.





Droga prowadząca do...




...Cirque de Troumouse





W Gèdre wróciliśmy na główną szosę prowadzącą do Gavarnie. Samo miasteczko to takie francuskie Zakopane z tą różnicą, że nie jest zadeptywane przez tysiące turystów, nie tworzą się kilometrowe korki oraz nie ma smogu. Po przerwie na małe piwo, bocadillo i rozmowę z kelnerką z Barcelony, ruszyliśmy na Col de Tentes. Niedługo po rozpoczęciu wspinaczki urwał mi się kontakt z czołówką, stąd nie pozostało mi nic innego, jak kulać się pod górę z prędkością adekwatną do własnych możliwości. Z Gavarnie podjazd liczy sobie 11 km i kończy się kolejnym parkingiem na wysokości około 2200 m n.p.m. Kawałek dalej jest granica na Puerto de Bujaruelo (2273 m n.p.m.). Niegdyś można było dojechać tam na rowerze, aktualnie jest to niewskazane, lecz nie wiem, czy ze względu na ewentualny zakaz, czy może z uwagi na jakość nawierzchni doń prowadzącej. Po krótkiej rejestracji widoków, wróciliśmy do Gavarnie, a następnie do Luz-Saint-Sauveur, przed którym odbiliśmy w lewo, pokonaliśmy most Napoleona III i rozpoczęliśmy ostatnią tego dnia wspinaczkę do stacji narciarskiej Luz Ardiden (1720 m n.p.m.), czyli – w zależności od źródła – 13,5-14 km o średnim nachyleniu 7,5-8 %.



Cirque de Gavarnie z najwyższym wodospadem w Europie - Cascade de Gavarnie (422 m)


Lotus w Gavarnie


Droga prowadząca na Col de Tentes




Ścieżka na Puerto de Bujaruelo (za rogiem)







Alfredo i Ricardo szybko uciekli, natomiast Luis przeżywał trudniejsze chwile spowodowane tempem na dwóch poprzednich podjazdach. Ja z kolei dopiero się rozgrzałem, nabrałem trochę świeżości i mogłem mocniej przycisnąć, ale było już zdecydowanie za późno, aby próbować dogonić pierwszych dwóch Mistrzów. Jechałem więc z Luisem z całkiem rozsądną prędkością, by pozostali nie musieli na nas zbyt długo czekać na szczycie. U góry wzięło ich na dyskusje, więc wykorzystałem chwilę na zdjęcia i zjechaliśmy do miasteczka.



Most Napoleona III




Mistrz Ricardo


Widok ze stacji narciarskiej Luz Ardiden






Rozmowy na wysokim poziomie (1720 m n.p.m.)


Luz-Saint-Sauveur (doliną po lewej prowadzi droga na Col du Tourmalet)



Po zapakowaniu się z rowerami do samochodu, zajechaliśmy na zakupy pod jeden z francuskich marketów, ale hordy francuskich turystów (w Luz-Saint-Sauveur rozpoczyna się podjazd na Col du Tourmalet od strony zachodniej, a do tego jest to środek sezonu turystycznego) skutecznie zniechęciły nas do stania przez pół godziny w kolejce do kasy. Ruszyliśmy więc na południe, do Lourdes, by tam, w centrum miasta, w markecie tej samej sieci kupić coś pożywnego. Wybór był dość trudny z uwagi na zdecydowanie przesadzone ceny. Ostatecznie stanęło na dwóch bochenkach chleba, jakiejś francuskiej szynce, serze kozim oraz po piwie dla każdego. Za miastem zorganizowaliśmy piknik na skraju drogi. Wracając, ominęliśmy od południa wzniesienia, na których znajdują się Col d'Aubisque i Col du Soulor. Kilkanaście kilometrów dalej czekał nas jeszcze podjazd na przełęcz Portalet. Luis pokonał trasę jednak bardzo sprawnie, tj. ścinał wszystkie zakręty, a na nielicznych prostych rozpędzał się do 100 km/h zapakowanym po dach rowerami i ludźmi samochodem. Do Sabi wróciliśmy niedługo po zachodzie Słońca. Od razu padło pytanie, co robimy jutro, a zaraz po nim jeszcze szybsza odpowiedź: jedziemy do Francji!


Rowerów nawet nie wypakowaliśmy z samochodu, zostały w nim na noc. O świcie spotkałem się z Luisem i pojechaliśmy zabrać pozostałych z pobliskiego Badaguás, gdzie Ricardo ma swój domek. W Valle de Aragon, przed miasteczkiem Canfranc-Estación wjechaliśmy do tunelu Somport i w ten sposób opuściliśmy terytorium Hiszpanii. Po stronie francuskiej zatrzymaliśmy się w wiosce Cette-Eygun. Dalej na południe ruszyliśmy już rowerami. Po kilkunastu kilometrach odbiliśmy w lewo, by rozpocząć wspinaczkę na Col d'Ichère (674 m n.p.m.) – podjazd stosunkowo krótki, ale miejscami wymagający. Po szybkim zjeździe wąską i krętą drogą czekało Col de Lié (601 m n.p.m.) – wspinaczka jeszcze krótsza od poprzedniej, lecz już całkiem stroma. Za nią czekało miasteczko Arette, skąd można rozpocząć jeden z wariantów podjazdu na najwyższą w tej części Pirenejów przełęcz.

Mowa rzecz jasna o Col de la Pierre Saint-Martin (1760 m n.p.m.), którą osobiście uważam za podjazd (rozpoczynając właśnie w Arette) chyba nawet bardziej wymagający niż Col du Tourmalet. Wspinaczka w tej wersji liczy sobie blisko 26 km długości i jest dość nieregularna. Początkowo droga wznosi się dość łagodnie, następnie czeka krótka ścianka, której maksymalne nachylenie sięga 15 % (według innego źródła jest to 11 %, ale po osobistym sprawdzeniu jestem gotów stwierdzić, że bliższe prawdzie jest 15 %), a zaraz za nią rozpoczyna się seria 9 km, z których tylko dwa schodzą ze swym nachyleniem delikatnie poniżej 9 %. Dopiero od leżącej na wysokości 1351 m n.p.m. Col de Labays droga lekko się wypłaszcza. Kawałek dalej znajduje się kolejna przełęcz – Col de Soudet (1540 m n.p.m.), z której droga prowadzi już bezpośrednio do stacji narciarskiej La Pierre Saint-Martin, natomiast przed nią, skręcając w prawo, po kilku bardziej wymagających kilometrach można w końcu dotrzeć na właściwą Col de la Pierre Saint-Martin. Generalnie rzecz biorąc, od strony francuskiej przełęcz można zdobyć rozpoczynając wspinaczkę aż w sześciu miejscach – drogi łączą się między innymi na Col de Labays i Col de Soudet – natomiast od strony hiszpańskiej prowadzi tylko jedna droga z miasteczka Isaba.



Tablica upamiętniająca zwycięstwo Krzysia Froome'a w 2015 roku


Tego dnia razem jechaliśmy tylko do pierwszej ścianki, gdzie standardowo odskoczyli Alfredo i Ricardo. Przez jakiś czas kręciłem wspólnie z Luisem, lecz później mu uciekłem. W jego przypadku najwidoczniej zabrakło odpowiedniej ilości czasu na odpoczynek. Najbardziej strome kilometry nieźle dały w kość – żar lał się z nieba, a droga o nachyleniu 9-11 % nie dawała chwili wytchnienia. Na nadmiar wody w bidonach też nie narzekałem. Chociaż planowałem wjechać na szczyt bez zatrzymywania się, po minięciu Col de Labays nie mogłem nie zrobić przerwy na kilka zdjęć i podziwianie widoków. Jeżeli ktoś ma szczęście i trafi nie tylko na bezchmurny dzień, ale też dzień z dobrą przejrzystością powietrza, wspaniałe widoki ma gwarantowanie. Niesamowite wrażenie robi ta przestrzeń, gdy weźmie się pod uwagę, że z wysokości 1760 m n.p.m. można dostrzec wyrastające z położonej 1,5 km niżej płaskiej jak stół Francji.



Widok na stronę francuską powyżej Col de Labays


Pic d'Orhy (2017 m n.p.m.) - najdalej na zachód wysunięty szczyt Pirenejów o wysokości powyżej 2000 m n.p.m., poniżej niego przełęcz Larrau





Ruszyłem dalej, lecz zanim dotarłem do Col de Soudet, z przeciwka nadjechali Alfredo i Ricardo. Na pytanie, gdzie jest Luis, odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że najpewniej niedaleko za mną, gdyż zostawiłem go na podjeździe. Wyrażony przez Mistrzów niepokój podszyty zdziwieniem, że tym razem to nie ja byłem ostatni, spowodował iż zawróciłem i pojechaliśmy szukać Luisa. Znalazł się nie więcej jak dwa kilometry za mną. Z uwagi na widoczne zmęczenie zaproponował rezygnację z próby zdobycia przełęczy i powrót do samochodu. Cofnęliśmy się zatem do Col de Labays, na której odbiliśmy w prawo w kierunku wschodnim. Po wąskim, szybkim i dość karkołomnym zjeździe przez las, gdzie na dystansie kilku kilometrów minęliśmy więcej podjeżdżających kolarzy, niż do tej pory przez cały dzień, dotarliśmy od łagodniejszej strony na Col de Bouesou (1009 m n.p.m.), a następnie pobliskiej Col de Hourataté (chyba 1007 m n.p.m.), z której zjechaliśmy okropnym zjazdem do Osse-en-Aspe.



Naprawa w Osse-en-Aspe




Biblioteka w miasteczku


Vallée d'Aspe



Droga miała to do siebie, że w przeciwnym kierunku stanowiła całkiem interesującą wspinaczkę, jednak jako zjazd nadawała się średnio – stroma, wąska, ostre zakręty, asfalt miejscami słabej jakości, gdzieniegdzie pokryty piaskiem. Do tego Luis i Ricardo pędzili w dół na złamanie karku, natomiast ja i Alfredo odpuściliśmy, chcąc wrócić do domów w jednym kawałku. Alfredo ponadto złapał gumę wpadając na jeden z bezpańskich kamieni. W Osse-en-Aspe z pomocą mechanika rowerowego Luisa uporali się z problemem i ruszyliśmy do samochodu czekającego w Cette-Eygun. Po powrocie na właściwą stronę granicy, wpadliśmy na małą wyżerkę do jednej z wypełnionej ludźmi restauracji w Villanúa, a następnie odstawić Alfredo i Ricardo do Badaguás, ponieważ wieczorem musieli być w Madrycie. Tak zakończył się dosyć intensywny, nieplanowany wcześniej weekend we francuskich Pirenejach.


Dane (sobota):
120,64 km
5 h 47 min 47 sec
Vśr = 20,81 km/h
Vmax = 70,54 km/h

Dane (niedziela – ze Stravy):
82,8 km
3 h 57 min 06 sec
Vśr = 21,0 km/h
Vmax = 60,1 km/h



Słowo na dziś:
el campeón - mistrz

1 komentarz: